Zdarzyło się raz w Suchowoli, dawno temu, jeszcze przed wojną, w pewien grudniowy a może styczniowy wieczór, tuż po Świętach Bożego Narodzenia. Kilku chłopaków z Branicy Suchowolskiej, wśród których był także młody Edek Gdela, zdobyło się na odwagę i przebrawszy się w stroje kolędników postanowiła złożyć wizytę księciu panu w jego pałacu. Turoń, Śmierć i Diabeł-ruszyli dziarsko za przewodem Gwiazdy, na przełaj, przez zaśnieżone pola, brnąc po kolana w śniegu. Bo zimy kiedyś były takie, że ho, ho! A może była chlapa i grzęźli po kostki w błocie w swych lichych bucinach? Choć mogły to być porządne, ojcowskie skórzane buty z cholewami, „pożyczone” po cichu na tę okoliczność? Wiadomo wszak, że „poznać pana po cholewach” (a byli to gospodarscy synowie) i „trza być w butach”, nie tylko na weselu, ale też idąc do kościoła czy pałacu. A może wybrali wygodniejszą, utorowaną przez sanie i pieszych drogę przez Świerże, po kamiennych „kocich łbach”, zalegających aż do Niewęgłosza? Lub Drogę Paradną, po której, na szynach wąskotorówki, książę raczył był kazać wozić wódki i likiery ze swej gorzelni w Zawoince na stację do Bezwoli? Nie wiadomo.
Dotarli do celu. Aby uniknąć niepotrzebnych tłumaczeń na bramie, bez większego problemu sforsowali parkan, broniący intruzom wstępu do pałacowego parku. Z łatwością opędzili się od nadbiegających psów. Pańskie brytany, dumne charty i chyże ogary uciekły ze skowytem, z podkulonymi ogonami: czy to przestraszone kłapnięciem paszczy Turonia, czy też dźgnięte czartowskimi widłami lub kosą białej Kostuchy? Dość powiedzieć, że zadowolony z siebie orszak śmiało, z kolędą na ustach, ruszył w stronę pałacu. Ku radości jego mieszkańców-wszak Boże Narodzenie to czas pokoju ludziom dobrej woli, gdy Dobra Nowinę niosą światu ubodzy. A może jednak budząc przerażenie arystokratów, biorących najście niezapowiadane gromady z gwiazdą za powrót rewolucji bolszewickiej? Która to rewolucja nie tak dawno zawitała na klika letnich tygodni roku 1920 do suchowolskiego majątku? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że znajoma służąca, która otworzyła drzwi wejściowe, na widok gości zbladła niczym śmierć na chorągwi z i wykrztusiła:
-Chłopaki! Jakżeśta tu weszli?! Przecież psy…
Nie wiadomo czy wpuszczono ich na salony i czy występ doszedł do skutku. Może pan Czetwertyński z rodzina bawili w gościach u innego państwa? Lub byli w Warszawie, marszałkując w Sejmie, u wód lub za granicą? Albo Seweryn książę słuchał nieszporów w ufundowanym przez się kościele? Nie byli wszak zapowiedziani, nie wysłali uprzednio swych wizytówek z wydrukowanymi na kredowym papierze imionami, nazwiskami i tytułami ani też nie otrzymali zaproszeń do pałacu na papierze czerpanym, z wykaligrafowanym „R.V.S.P.”. Może dzielni kolędnicy zostali obdarowani smakołykami z pańskiej kuchni a i parę groszy w kieszeń wpadło? Lub przeciwnie-zostali skarceni za zuchwałość i odprawieni z kwitkiem? Na pewno wyszli już bramą główną, odprowadzeni przez pałacowego stróża; radośni niczym betlejemscy pasterze, po czym „wielbiąc i wysławiając Boga” (Łk 2.20), wrócili do swych domów-Turoń, Śmierć i Diabeł-niczym Trzej Królowie pod przewodem Gwiazdy.
A psy? Znajoma służąca opowiadała, że słuch o nich zaginął, a gdy już wróciły to jakieś takie nieswoje, przelęknione-mało jadły i długo nie chciały wychodzić z budy.
*
Tak było.
Na pewno tak.
Chyba tak.
Albo jakoś podobnie.
A może zupełnie inaczej?
Albo wcale nie?
-bo mój śp. Dziadek miał nie tylko imię angielskich królów i nie tylko dar opowiadania homeryckich historii, ale też gen barona Munchhausena. A genu nie wydłubiesz, nawet w drugim pokoleniu. Ale to już inna historia, opowiedziana kiedy indziej i gdzie indziej.
Dziękuję, Dziadku-
-LeW
zdj.: https://www.cultureave.com/tag/sylwester/?print=print-search