LUBELSKIE LATA

 

Lato, Lublin, lipiec…Lubelskie lipce. Podczas lipcowej pełni Księżyca z lubelskiej Wieniawy wyrusza na miejski szlak czechowiczowski Wędrowiec. Pierwszego lipca 1569 roku w Lublinie zawarto Unię polsko-litewską, 22 lipca 1944 ogłoszono Manifest PKWN. Lipcowy cud Matki Boskiej Płaczącej w miejscowej katedrze, Lubelski lipiec ‘80. To właśnie wtedy zaczęła się moja przygoda z historią i Lublinem.

*

Początek tamtego lata roku był ciepły i deszczowy Skakałem boso w kałuży na rozgrzanym asfalcie, usłyszawszy radosną wiadomość:

-Jedziemy do Lublina!

Ja i siostra. Na wakacje, do cioci, wujka i ich synów. Czterej weseli chłopcy z ulicy Parysa: Mietek, Andrzej, Heniek i Sławek. Jak czwórka z Liverpoolu, której plakat wisiał w ich pokoju. To dzięki nim poznałem imiona Johna, Paula, George’a i Ringo. Oraz inne rzeczy jakie chłopak wiedzieć powinien w stolicy polskiego żużla: że najlepsze motocykle to japońskie, że Honda prześciga Kawasaki zaś wszystkie na głowę bije Suzuki. Złote lato 1980! Dwójka trzynastoletnich rówieśników- siostra Jola i najmłodszy z czwórki Sławek wraz ze mną- siedmioletnim „ogonem” – buszowaliśmy po sennym mieście. Pieszo lub bardzo lubelskim i intrygującym skrzyżowaniem autobusu z tramwajem, czyli trolejbusem. Przeważnie zatłoczonym, co czasem wywoływało scysje między podróżnymi oraz bywało źródłem komicznych sytuacji. Jak przystało na miasto kulturalne i uniwersytecki- ironicznych skeczów rodem z „Kabaretu Starszych Panów” czy „Teatrzyku Zielona Gęś”:

Pasażer I

Gdzie się pan pchasz na chama?

Pasażer II

Najmocniej przepraszam, taki tłok, że nie poznałem.

-lub dosadnych, rabelaisowskich, -jak przystało na chłoporobotniczą stolicę Polski Ludowej:

Kierowca trolejbusu
gwałtownie hamuje

Pasażer
krzyczy

-Panie, coś pan!? Ludzi wozisz czy bydło?!

Kierowca

-A co? Ryj se pan potłukłeś?!

Najeździwszy się do syta poszliśmy do kina „Kosmos”. Który film wybrać? Poranek dziecięcy za głupi dla nastolatków. Na modnego „Człowieka z marmuru” za głupi ja. Chcąc nie chcąc, wybór dokonał się sam: komedia kostiumowa „Ojciec królowej” -w sam raz dla wszystkich. Tuż po wyjściu z kina usłyszeliśmy sensacyjną wieść:

– Strajk! Świdnik stanął! Kraśnik i Puławy też! Nie kursuje MPK!

Strajk. Krótkie, obce słowo. Polubiłem je od razu, bo z jego powodu nasz pobyt w Lublinie nieoczekiwanie się przedłużył. Zapanowała atmosfera ogólnej euforii, niezmącona przerwami w zaopatrzeniu. Do naszego osiedlowego SAM-u z rzadka przyjeżdżała zastępcza ciężarówka z zaopatrzeniem. Niestety-PKS wkrótce zakończył swój protest i przyszedł dzień powrotu. Ponieważ MPK strajkowało nadal, na dworzec autobusowy wiózł nas zorganizowanej naprędce komunikacji zastępczej, w którym jakiś korzystający z jej dobrodziejstw pasażer wyzywał kierowcę od łamistrajków. U celu, a Podzamczu, u stóp Zamku i spiżowych kamaszy postumentu Bolesława Bieruta usiedliśmy we trójkę na połamanej ławce.. Sławek na pożegnanie kupił w kiosku plastikowego misia, którego okrągły korpus wypełniały słodkie groszki a brzuszek zdobiło pięć kółek olimpijskich i napis „MOCKBA 1980”. Kiosk był jeszcze dobrze zaopatrzony, choć coraz częściej dorośli powtarzali inne obce słowo: „kryzys”. Brakowało zwłaszcza wędliny. Przyczynę niedoboru mięsa w kraju hodowców trzody chlewnej upatrywano w olimpiadzie. I tak nazwę papierosów „Klubowe” (które jeszcze leżały w kiosku na półce obok miśka) odczytywano jako telegram Gierka do Breżniewa:

Kolego
Leonidzie
U nas
Braki
Oddaj
Wędlinę
Ekspresem.

I czytana wspak informacja zwrotna:

Edziu
Wiesz
Olimpiada
Była
Udana
Lecz
Kosztowna.

My nie paliliśmy, ale groszki pewnie zjedliśmy, bo w autobusie relacji Lublin -Radzyń Podlaski bardzo chciało mi się pić. A tam, po zakurzonej podłodze Autosana turlała się soczysta brzoskwinia-to w przód, to w tył, w rytm hamowania i przyspieszania pojazdu. Miałem wielką ochotę ją złapać i zjeść, ale zabrakło odwagi. Choć i tak nikt by nie zauważył. Nieliczni pasażerowie z aprobatą słuchali rzewnej pieśni, śpiewanej pijackim głosem o tym, że zwycięży orzeł biały, zwycięży polski lud…

Potem sierpień, stocznia, “Solidarność”, stan wojenny. „Zima wasza, wiosna nasza, lato >>Muminków<<”. Nadeszły kolejne lata, niektóre również lubelskie. Cztery kolejne wesela czterech wesołych chłopców z ulicy Parysa. Siostra wyjechała na studia, na UMCS, a ja nie mogłem się doczekać na swoja kolej, aby w końcu na dłużej zamieszkać nad Bystrzycą. Wreszcie nadszedł mój czas. W lipcu (no bo jakżeby inaczej) pomyślnie zdałem egzamin wstępny na Wydział Lekarski lubelskiej Akademii Medycznej. Indeks w brązowej, skóropodobnej okładce stał się przepustką do wielu miejskich zabytków, w których ulokowane były zakłady i katedry naszej Almae Matris:

  • Rektorat przy Alejach Racławickich w dawnym budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR,
  • Zakład Anatomii Prawidłowej przy ulicy Spokojnej, w dawnej siedzibie szefa policji SS, osławionego Odilo Globocnika.
  • Collegium Medicum – betonowy budynek, jakby zawstydzony swą brzydotą, przykucnięty na tyłach Pałacu Lubomirskich, gdzie w noc listopadową z 6/7 dnia tego miesiąca 1918 roku powołano Rząd Ludowy Republiki Polskiej.
  • Collegium Pharmaceuticum- budynek z przeszłością, o krok od Bramy Krakowskiej i Starego Miasta oraz zabutkowych gmachów Państwowego Szpitala Klinicznego Nr 1 przy ulicy Staszica
  • Klinika Psychiatrii, ulica Głuska 2a w pięknym parku, otaczającym Dworek Kalinówka

i tak dalej, i tak bez końca.

Euforia z przyjazdu (powrotu?) do wymarzonego miasta prysła zaraz na początku października. Nazwy miesięcy zastąpiły nam nazwy preparatów anatomicznych. “Ręka”, ‘noga”, “klatka”, “brzuch”, “głowa”, “mózg”. Zaliczanych lub nie, w wiecznym niedoczasie, wiecznie czarnej dupie. Złota jesień szybko przeszła w szarobury, trwający z pół roku listopad; w zgniłe, ciągnące się do kwietnia przedwiośnie. Mgła, przemieszana ze śródmiejskim smogiem wciskała się w oczy, gardło, serce, gryząc jak wodny roztwór aldehydu mrówkowego lub jak tęsknota za domem. A gdy wreszcie zrobiło się ciepło, słonecznie, zielono; gdy na przełomie maja i czerwca skoszona trawa śródmiejskich pasów zieleni zapachniała snem, gdy nadeszły i odeszły Juwenalia, Kulturalia, Medykalia i inne Lublinalia- po zdanej sesji letniej trzeba było wyjeżdżać. No bo co robić latem w tym przykurzonym, spoconym, sennym mieście, z którego właśnie wyjechała najbardziej żywotna i młoda część mieszkańców.? A i pozostali-w ślad za studencką bracią-gremialnie rzucili się do ucieczki z miasta niczym z zadżumionego Oranu. Za granicę, nad Bałtyk do Kazimierza Dolnego, na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie, w pieszą pielgrzymkę do Jasnej Góry lub przynajmniej na rodzinną wieś. Nieliczni, pozostali-czy to z upału czy też z nudów-oddawali się zaś typowo lubelskim, lipcowym ekstrawagancjom, jak nocne spacery z Wieniawy na Kalinę, tworzenie unii z odległym księstwem, proklamacja Rzeczpospolitej Ludowej czy kontemplacja katedralnego cudu. Albo po prostu przestawali pracować, nazywając to strajkiem, mimochodem obalając komunizm. I tak Lublin, wystawiony na pastwę upałów i nudy, na trzy letnie miesiące zapadał w drohobyczowski letarg, stając się średniej wielkości sztetlem, atrakcyjnym tylko dla prowincjonalnego dzieciaka, podekscytowanego perspektywą wakacji u miejskich kuzynów. Oraz zapobiegliwych, poszukujących podczas kanikuły najlepszych kwater dla studentów. A studenci wracali jak co roku w październiku a miasto znów odzyskało wigor i sznyt.

Taki właśnie jest: zawieszony między historią a przyszłością, prowincjonalny i światowy (jednocześnie- niczym kot Schroedingera) , z Airport Świdnik i zdezelowanymi taksówkami; luksusem „Plazy”, „Tarasów Zamkowych”, „Felicity” oraz bieda-geszeftami ulic Lubartowskiej i Pierwszego Maja; przaśny jak cebularz, wytrawny jak młody cydr, słodko-gorzka perła-mój Lublin.