Zaduszki na Lipowej

Autobus linii „200”, czerwono-biało-zielony wąż, z sykiem otwieranych drzwi wypluł z wnętrza dwa ludzkie języki. Szary orszak żałobników – i tych przezornie zaopatrzonych w supermarketach i tamtych nieroztropnie przepłacających hic et nunc za chryzantemy i znicze – podążył w kierunku ucha igielnego bramy cmentarnej. Ostateczne wejście wabiło perspektywą wiecznego odpoczynku w kwartałach łacińskich krzyży, z rzadka przetykanych nagrobkami predestynowanych i prawowiernych. Tymczasem kolorowy tłum konsumentów ruszył na północ, w kierunku kubistycznej bryły galerii handlowej. Automatycznie otwierające się drzwi niczym paszcza kananejskiego Molocha pochłaniała swych wyznawców.

„SALE! SALE! SALE!” -krzyczały rozświetlone witryny.

„SALE! SALE! SALE!” -odpowiadali, wniebowzięci ruchomymi schodami.

Stał nieruchomo pośrodku przejścia dla pieszych. Czarne buty zdawały się wyrastać z asfaltu, przechodząc w pień czarnych spodni, płaszcza i kapelusza, spod którego spływały kruczoczarne loki. Staromodny elegant, niczym ubogi krewny z prowincji, przybywający nieśmiało choć niezawodnie na pewną smutną rodzinną uroczystość; stał w miejskim wąwozie, ograniczonym od południa cmentarnym murem a od północy ściana galerii, omijany strugami przechodzących klientów i żałobników. Obecny choć niewidoczny, nie zaszczycany dobrym, złym ani obojętnym słowem; nie wadzący nikomu lisznyj człowiek bez właściwości; bazaltowy obelisk, słup czarnej soli, Czarny Pielgrzym zatrzymany w drodze do Hadżar; wędrowiec u kresu wędrówki.
Nieruchomy i niemy NN, aktor nieistniejącego teatru, jedyny ocalały na świadectwo, jak ostatni więzień Arbeitslager Lublin; Lindenstrasse 7.

Oś miasta

Szedł od Wieniawy.

Miasto przyczaiło się w mroku listopadowej nocy. Niewidoczne choć obecne, zawieszone w niebycie jak Księżyc między ostatnią kwadrą a nowiem zdawało się kryć przed (realnymi) Iskanderami i Gradami lub (nierealną acz zagrażająca) brudna bombą.

-Które są czyste?
-myślał, omijając z kocią zwinnością kałuże, przegradzające w poprzek ulice, niczym leje po pociskach albo żelazne jeże zapór przeciwczołgowych. Zaglądał w zaciemnione okna śródmiejskich kamienic, zabite na głucho witryny sklepów. Blady ognik światła zamajaczył w oczodołach Pałacu Lubomirskich,  efemeryczny jak Rząd Ludowy Republiki Polskiej. Nim zgasł oświetlił plac z pustym miejscem po umarłym drzewie, pomnik oniemiałego Poety i czarny obelisk-nagrobek nowonrodzonej Unii. Noc się posunęła, świt nie przybliżał.

Maszerował na wschód Racławickimi, Krakowskim i Grodzką niczym ostatni raszystowski maruder, pospolity szabrownik lub awangarda wyczekiwanej kontrofensywy.

Kadisz na Szerokiej

-Nie ma takiej ulicy. To w Krakowie. U nas jest „Szerokie” ale to na Motycz, stad będzie z godzina drogi. Musisz pan podjechać trajtkiem pod Ogród Saski a potem złapać tróję. Lepiej taksówką-postój na Podzamczu.

Stał na pustym placu, pod Zamkiem wyciągającym ku niebu bezpalce dłonie toporów. Kamienny lew patrzył tęsknie na południe, ku nieistniejącemu Leopolis.

Miasto-ongiś znajome i kochane- zdawało mu się obce, wypluwając go-Innego- w listopadowy mrok, dysząc za plecami flashbackiem koszmarnych wspomnień i dystopijnymi wizjami. Ruszył wolno na północ, myśląc-

– Może to tylko koszmarny sen? Nadchodzący atak skroniowy z wyjątkowo nieprzyjemną aurą? Ciężka depresja z urojeniami katastroficznymi? –

Z pewnością miał gorączkę- pomimo grubego płaszcza ciałem wstrząsały co chwila dreszcze. Zimne krople potu spływały spod ronda kapelusza na kark, skapywały z pochylonego czoła na zastygłą lawę asfaltu Alei Tysiąclecia i beton chodnika. Zaschnięte wargi i język straciły poczucie smaku, podczas gdy nozdrza wierciła nieprzyjemna woń spalenizny, wydobywającej się z rur wydechowych samochodów li warczących na placu manewrowym autobusów PKS. A może był to znacznie starszy zapach, osmotyczny ślad zbrodni od dekad przenikający tę ziemię, mury i powietrze, niewywabialny jak naftalina ze starego palta?

Niespodziewana przeszkoda zatrzymała wędrówkę. Niski, kwadratowy budynek wyłonił się z mroku, wyrastając z chodnika niczym maszt idącego na dno żaglowca lub najwyższa wieża zatopionego miasta. Ceglany artefakt architektoniczny, zbędny jak sucha studnia na pustyni; jak kapliczka nieczczonego bóstwa. O dziwo-uderzenie w mur zamiast bólu sprawiło ulgę rozgorączkowanej głowie. Ponowił czynność, lekko stukając w ceglaną ścianę, raz i drugi, i kolejny. Desperacka czynność przyniosła niespodziewany skutek-w litej z pozoru ścianie pojawiła się (a może odsłoniła uprzednio istniejąca) pionowa szczelina, przez którą zaczęła się wydobywać przyjemna, przypominająca mirrę woń a w ślad za nią smuga złotego światła. Przylgnął twarzą do wąskiego otworu i ujrzał wewnątrz niewielkie pomieszczenie, stojący pośrodku stół z rozłożonym zwojem Pisma i sylwetkę pochylonego nad blatem, miarowo kołyszącego się mężczyzny.

Nadeszli z północy; od Ruskiej, Lubartowskiej, wprost z Jesziwy Chachmej Lublin. Ośmiu mędrców otoczyło wkrąg budynek, parami- od wschodu, od południa, od zachodu i północy, tworząc wraz Widzianym i Pielgrzymem liczbę minjan. Szept modlitwy, niczym dźwięk harfy o dziesięciu strunach wypełnił ciszę Podzamcza.

A gdy wybrzmiał-gdzieś z góry, z Bramy lub obłoku odpowiedział mu przenikliwy, zwiastujący koniec pokuty i nadejście Nowego, niosący się przez kamienne serce Starego Miasta, zakrzywiona aortę Krakowskiego Przedmieścia, śródmiejskie arterie, tętnice ulic i kapilary uliczek dźwięk szofaru. A także radosny miejski hejnał , cerkiewny chorał i katedralne dzwony
___

Opisane wydarzenia i osoby są wytworem fikcji literackiej. W odróżnieniu od istniejących miejsc: cmentarza przy ulicy Lipowej, samej ulicy jak również innych wspomnianych w tekście ulic i miejsc; łącznie z dawną studnią na placu PKS-ostatnim materialnym śladem ulicy Szerokiej. Miejsca te-szlak wędrówki Czarnego Pielgrzyma-czekają na ilustracje fotograficzne w kolorze noir. Zapraszam Konfratrów- artystów fotografików-do kolaboracji.

LeW