Według filologów klasycznych miesiąc luty swą nazwę wziął od poprzedzających rzymski nowy rok obrzędów oczyszczeń, którym był poświęcony (łac. februa). A według filologów polskich w dawnej polszczyźnie był przymiotnikiem (luty) i znaczył tyle co zimny, mroźny, srogi, okrutny, dziki, silny, gwarowo zaś: smutny .

Co zaskakująco współbrzmi z włoskim określeniem żałoby (lutto). Dwadzieścia osiem lutowych dni. Równe cztery tygodnie. Ta cecha sprawia, że luty jako jedyny miesiąc w roku spełnia postulat kalendarza, opracowanego w 1849 przez Augusta Comte. Twórca filozofii pozytywnej podzielił rok na trzynaście dwudziestoośmiodniowych miesięcy w 364 dniowym roku (plus dodatkowy dzień na koniec roku a w roku przestępnym jeszcze jeden na koniec czerwca). Ponieważ każdy miesiąc zaczynałby się w niedzielę, każdy pierwszy piątek byłby dniem szóstym i -jak łatwo policzyć-każdy drugi piątek miesiąca wypadałby trzynastego….. Trzynaście piątków trzynastego w trzynastomiesięcznym roku!. Pewnie dlatego ten przejrzysty i logiczny kalendarz nie przyjął się, pomimo tego, że w 1927 roku poprzedniczka ONZ-Liga Narodów-wybrała go spośród dwustu innych. Więcej o tym i innych kalendarzach pod poniższym linkiem:

 http://www.tomaszgrebski.pl/viewpage.php?page_id=412

Rozum przegrał z zabobonem. Zostało tak jak jest. Najkrótszy z miesięcy raz na cztery lata (na pocieszenie?) dostaje dodatkowy, dwudziesty dziewiąty dzień i (na osłodę?) pączka na Tłusty Czwartek, najczęściej-choć nie zawsze-w lutym wypadający.

W lutym dzień już dłuższy. Słońce nieśmiało ogrzewa blade twarze zimowych spacerowiczów i pękatą cebulę na parapecie, która właśnie rozłupuje się i wydaje jasnozielony ząbek szczypioru. Nawet ziemiste ziemniaki w ciemniej piwnicy wypuszczają do niewidocznego światła blade kiełki. Trzeba je z nich „obstrzyknąć” , grubo obrać, opłukać żółte wieloboki w zimnej wodzie, zetrzeć na tarce o grubych oczkach (ewentualnie przemielić w maszynce do mięsa lub malakserze) razem z szalotką. Dodać jedno jajko, trochę mąki, szczyptę soli i pieprzu, wymieszać. Smażyć beżową masę na mocno rozgrzanym oleju.. Podawać gorące. Jako antipasto- , lekko osolone, ze śmietaną, zielonym guacamole lub czerwoną salsą z papryki, pomidorów i kolendry. Saute lub w wersji deluxe-z kawiorem. Jako piatto principale-z sosem grzybowym czy mielonym mięsem a la bolognese. I jako dolce, w którym lepiej użyć batata (pomarańczowy, słodkawy jak przemrożony ziemniak) -posypać cukrem pudrem, serwując z musem z mango lub limonki. Rozgrzewające danie i przyjemne zajęcie na ferie zimowe, które teraz czasem a kiedyś zawsze wypadały w pierwsze dwa tygodnie lutego

W menu większości polskich restauracji owo kulinarne cudo kryje się pod nazwa placka po zbójnicku. Lub po węgiersku. Czyżby jadał go Juraj Janosik-Słowak o swojskiej twarzy Marka Perepeczko? Albo jakby może przybyło do nas z Węgier, razem z solą do narodowej solniczki-Wieliczki? Czy też jest to kolejny dziwoląg kulinarnym; rzecz nieznana w kraju, który ma w nazwie, jak ryba po grecku, śledź po japońsku, orzech włoski, stół szwedzki. A na dodatek w naszej części Polski na placki ziemniaczane mawia się „bliny”. Choć ortodoksyjne bliny, znane w kuchni rosyjskiej wyrabia się i wyrabiało z mąki pszenno-gryczanej na długo przed odkryciem Ameryki i sprowadzeniem ziemniaka do Europy.

Do prawdziwych blinów bliżej jest więc naszym poczciwym naleśnikom, francuskim crepes lub amerykańskim pancakes,
Mniejsza o nazwę. Zapach smażonych placków/blinów roznosi się z kuchni na cały dom i okolicę, na całą zaśnieżoną połać, od Tatr do Bałtyku; jak Polska długa i szeroka.
I lutowa.