Najpierw wszystko szło dobrze, potem zupełnie źle a skończyło się lepiej niż oczekiwał. A to dlatego, że doskonały agent i wybitny analityk, jakim był Rudolph April, nie docenił przeciwnika. Miasta. Zlekceważył je, ocenił zbyt pochopnie jako smętny sztetl w postkomunistycznym entourage ‘u. Więc ono postanowiło dać mu lekkiego prztyczka w zbyt zadarty, zupełnie niesemicki nos. Opuściwszy cmentarz, na którym bez problemu odnalazł wskazany w kopercie Y nagrobek i wymieniony w kopercie Z miejscowy (na tę chwilę zamknięty) kościółek, wpisał w nawigację dwuczłonowy adres i z głową pochyloną nad wielobarwnym ekranem począł iść na północ. Miasto zaatakowało tuż za bramą nekropolii. Gęsta mgła napłynęła znienacka, otulając wszystko białą zasłoną: budynki i ludzi, pojazdy i zwierzęta: czarnego kota, przebiegającego w poprzek ulicę, odjeżdżający trolejbus i goniących go bezskutecznie czterech studentów. Oraz parę namiętnie obściskujących się pod wiatą opustoszałego przystanku nastolatków. Nadeszli znienacka, znikąd; otoczyli go z trzech stron: łysy, chudy i korpulentny. Ludzie koloru cienia, niczym trzy gawrony, zbliżyli się do zaskoczonego Aprila z chrapliwym, natarczywym, niewróżących przyjaznych zamiarów:
-Eee!
Odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki garnituru Ermenegildo Zegna, w której zwykle tkwiła zimna, karbowana kolba, jednak dłoń zamiast broni napotkała szeleszczący zwitek. I tak ku zaskoczeniu swoim i napastników, wydobył szarozielony banknot z podobizną Benjamina Franklina. Ludzie- ptaki wyciągnęli chciwie szpony dłoni w kierunku papierka, omal go nie rozrywając, April pogodził ich, podając jeszcze dwa banknoty. Oniemieli a po chwili ku szczodremu ofiarodawcy powędrowała butelka przezroczystego płynu oraz mała okrągła pizza, posypana ziarenkami maku. Smakowała wybornie, choć zamiast sera placek pokrywała gruba warstwa zapieczonej cebuli a mak osadzał się między zębami. Sięgnął po butelkę, pociągnął dwa-trzy łyki. O dwa-trzy za dużo. Natychmiast poczuł odrętwienie języka oraz przesuwający się wzdłuż przełyku nieugaszony żar. Pomimo grudniowego chłodu na czoło wystąpił pot, w głowie zawirowało. Ludzie-ptaki roześmiali się a może zakrakali i zniknęli tak nagle jak się pojawili, unosząc w szponach nieoczekiwany dar, szczodrą emanację american soft power.
-Kieruj się na północ. Za sto metrów skręć w prawo, w ulica Krakowskie Przedmieście. Twój cel znajduje się po lewej stronie.
-rozkazywała nawigacja, tymczasem błędnik szalał jak żyroskop w kabinie wchodzącego w korkociąg odrzutowca. Rudolph ostatkiem świadomości starał się przywrócić równowagę ciała i umysłu:
-Policz do stu, policz do stu…
To zawsze działało, lecz nie tym razem. Niesforne liczby układały się w pijany, nieuporządkowany ciąg: …dwa trzy pięć siedem jedenaście trzynaście siedemnaście dziewiętnaście dwadzieścia trzy dwadzieścia dziewięć…i tak dalej i tak bez końca. Po chwili, która była wiekiem dotarł jednak do oznaczonej dwoma piątkami śródmiejskiej kamiennicy, której wejścia strzegły dwie zgrabne białe kolumny. Chwiejną ręka wycelował w przycisk domofonu, z podświetlonym, dwojącym i trojącym się w oczach,
niewymawialnym, znanym z nagrobnej płyty nazwiskiem. I gdy palec wskazujący nie bez trudu naciskał srebrny guzik-dwa metry powyżej zaskrzypiała framuga otwieranego okna. Odruchowo uniósł głowę w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Przez chwilę widział jasne kobiece ramię, jednak widok został prawie natychmiast przesłonięty przez opadającą z góry chmurę białego pyłu. Suchy, gorzki proszek momentalnie oblepił gałki oczne, wdarł się do uszu, nozdrzy oraz -za sprawą poprzedzającego kichnięcie wdechu -do dna płuc i do krwiobiegu. Spróbował zwymiotować. Bezskutecznie. Nadaremnie. Trucizna zaczęła działać.
Niewiarygodne, ale prawdziwe: Rudolf April-baby boomer, pokolenie dzieci-kwiatów, nowojorczyk, światowiec, absolwent (bynajmniej nie purytańskiej) kalifornijskiej uczelni- w kwestii narkotyków był dziewiczy. Nie wciągał białego, nie wstrzykiwał brązowego, nie palił zielonego. Gdy koledzy z campusu przekraczali granice świadomości-on ślęczał w bibliotece lub pocił się na siłowni. Może wolał najsilniejszą z używek- jasny umysł w zmęczonym do bólu ciele? Może z powodu służby? A może po prostu się nie złożyło i z wiekiem stałby się kokainistą? Albo entuzjastą i hojnym sponsorem badań nad psychodelikami? A może pozwoliłby zdiagnozować u siebie zespół nadaktywności z deficytem uwagi (co w połowie byłoby prawdą, gdyż o ile kompulsywny przymus latania wyczerpywał pierwszy człon definicji o tyle deficytów uwagi nigdy nie doświadczał) co uprawniałoby do zażywania leczniczych kanabinoli? Kto wie? Tymczasem rodzinne miasto, nie czekając, w ten sylwestrowy wieczór postanowiło nadrobić używkowe zaległości swego odzyskanego obywatela. Przezroczysty płyn z butelki w połączeniu z białym proszkiem (czymkolwiek on był – kurzem z trzepanego kuchennego obrusa czy obsypującym się wapiennym tynkiem) wprowadziły go w stan nieoczekiwanego, kosmicznego haju. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlały się w jedno TERAZ. Czuł smaki, widział zapachy, słyszał kształty. Będąc niewidzialny wynikał przez ściany budynków do domów nieznanych ludzi, do śródmiejskich mieszkań; poznawał wszystkimi zmysłami rodzinne miasto; bezcieleśnie lewitował ponad jego główna ulicą na wschód, ku otwierającej się przestrzeni, ku obszernemu placowi, wypełnionemu różnobarwnym tłumem., skąd dobiegała kakofonia dźwięków, wielojęzyczna polifonia. A tam:
łowca w wilczej skórze, z dzidą w muskularnej dłoni ścigał spłoszonego jelenia, omijany przez gromadę skate’ów, balansujących zwinnie na deskorolkach.
-
- Drużyna księcia Leszka Czarnego galopowała w pogoni za uciekającymi Jaćwingami, naprzeciw nacierającej ze wschodu ordy.
Książę Pepi na czele szwoleżerów przepędzał Austriaków.
- Drużyna księcia Leszka Czarnego galopowała w pogoni za uciekającymi Jaćwingami, naprzeciw nacierającej ze wschodu ordy.
-
- Pochylony nad rozpalonym ogniskiem litewski kuchcik biedził się, jak połączyć w jednym kociołku swojski barszcz z polskim żurem.
- Wyznawcy Jakuba Franka ciągnęli za swym Panem, zmierzającym na nocleg do pałacu Tarłów, obok pałacu Lubomirskich, gdzie podekscytowani panowie proklamowali w listopadową noc efemeryczny Rząd Ludowy Republiki Polskiej.
- Przerażone tłumy pierzchały przed bombami lecącymi z wrześniowego nieba; kolejne tłumy biegły do pobliskiej katedry, aby ujrzeć cud załzawionych oczu Matki Boskiej Częstochowskiej; naprzeciw jeszcze innych tłumów z oczami załzawionymi od zomowskich gazów.
- Niekończące się pochody pod flagami biało- czerwonymi, niebiesko- żółtymi, tęczowymi, gwiaździstymi.
-
- Procesje wiernych z feretronami i fanatycy z żółto-biało-niebieskimi racami w dłoniach i kawałkami gorącego żużlu w piersiach.
- Półprzezroczysta ciżba bezbarwnych ludzi, przepływających bezszelestnie, bez celu, bez nadziei, jakby czekających na nadejście tego, co minęło i kolorowe ptaki-samotni marzyciele…
Postaci zniknęły. Stał pod wielkim niczym baobab drzewem. Była letnia noc, padał deszcz, ciepłe krople uderzały w liście, spływały po gałęziach, po chropowatym pniu wprost do pachnącej świeżym moczem i przetrawionymi alkoholem kałuży. W oddali, ku ceglanej zastawce Bramy, spiesznym wężykiem podążał rowerzysta. Opierał się o pokraczny samochód, konwersując w z nieznajomym szoferem w nieznanym języku o nieodwiedzonym mieście, nieczytanej nigdy książce, paląc dziwnego papierosa (nigdy wcześniej nie palił, nie wiedział, jak smakuje zwyczajny papieros i czy ten był dziwny), po czym kazał się zawieźć na nieistniejącą ulicę…