-Przykro mi, stary-Rudolph wstał zza biurka, nalał do dwu szklanek cal brązowej cieczy, podał. Sam ledwie umoczył usta, natomiast gość wypił płyn duszkiem i energicznie odstawił pustą szklankę na blat.
-Nie ma sprawy. – mężczyzna jeszcze raz przebiegł wzrokiem po kartce, obcierając wargi- Da się zrobić. Ustalmy fakty: wiesz, że prawdopodobnie jesteś dzieckiem ocalałym z Holocaustu, adoptowanym z jakiegoś europejskiego kraju. Żadnych dokumentów, świadków, rodziny, tak? Niewiele pamiętasz z dzieciństwa I teraz chciałbyś poznać tożsamość biologicznych, zapewne nieżyjących rodziców.
-Jak najszybciej.
-Myślę, że przed końcem roku…
-wieku…- wtrącił April-
-…da się zrobić. Kwestia odpowiedniego algorytmu. Mamy w Dolinie Krzemowej paru geeków, którzy uwielbiają takie rzeczy. Potrzeba tylko trochę czasu i …-zawiesił głos.
-Ile? -spytał April. Złota stalówka Mont Blanc zatrzymała się nad otwartą książeczką czekową. Gość pokręcił głową przecząco.
– i odrobinę zaufania. Zamknij oczy, otwórz usta- zakomenderował interlokutor.
Nawykły do wykonywania rozkazów natychmiast zamknął oczy i-z pewnym wahaniem-otworzył usta. Mężczyzna w ciemnym garniturze wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki probówkę z zakończonym kłębkiem waty patyczkiem, wsunął go w otwarte usta Rudolpha, delikatnie potarł wewnętrzną powierzchnię policzka po czym schował patyczek do probówki a probówkę do kieszeni.
-Już! Gotowe!
-Zaczipowales mnie? – spytał, otwierając oczy i gładząc językiem śluzówkę policzka April.
-Dawno temu. A dziś ukradłem ci trochę DNA. Dla potrzeb dochodzenia. Oraz do sklonowania niezłego agenta, niezastąpionego analityka i fajnego kumpla. Na wypadek, gdyby jego bajdurzenia o milenijnej apokalipsie okazały się prawdą. Lub gdyby porwali go obcy. Albo gdyby okazał się takim fajtłapą, że nie zdeponował swoich cennych genów w jakiejś zgrabnej macicy.
Wstał i skłonił się na widok panny Smith, wchodzącej z tacą parujących filiżanek. Wypił zwartość jednej z nich i rzekł, odstawiając porcelanowe cacuszko Rosenthala na złotą tacę:
– W kontakcie!
-W oczekiwaniu! – odparł April
List nadszedł w ostatniej chwili, tuż po północy 31 grudnia. Zwykła biała koperta formatu A4, na której zamiast adresata i nadawcy widniały nabazgrane odręcznie trzy litery. X Y Z. April rozerwał ja niecierpliwie, przebiegł wzrokiem po linijkach znajomego pisma i ku zdziwieniu walnych akcjonariuszy wybiegł z sali konferencyjnej a następnie ku osłupieniu panny Smith, przegalopował przez sekretariat i wpadł do gabinetu. Pospiesznie chwycił kapelusz, narzucił płaszcz oraz stojący w kącie plecak i wyskoczył przez okno w czterdziestoczteropietrową otchłań. Ślepe zaufanie do agencji i jej techniki popłaciło-silniczek zadziałał. Frunął, zostawiając za sobą dwie smużki białego dymu, unosząc się lekko ponad sznurami żółtych taksówek, nad pogrążonym w mroku Central Parkiem i skutą lodem rzeką, nad cierpiącym na permanentną bezsenność miastem. Leciał niczym przedwcześnie wystrzelony fajerwerk., szybował na grudniowym niebie niczym negatyw Mary Poppins, lewą dłonią przytrzymując kapelusz, podczas gdy prawą przyciskał poły czarnego płaszcza, okrywającego czarny garnitur i tkwiącą w wewnętrznej kieszeni, złożona na czworo białą kopertę formatu A4. Zmierzał wprost ku majaczącym w oddali hangarom portu lotniczego imienia Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, powtarzając w myślach niczym mantrę współrzędne celu, cyfrowo-literowy ciąg:
51° 14′ 51″ N 22° 34′ 22″ E.