Wyjście
Promienie wschodzącego słońca padły na siwe włosy starca, rozświetliły różową poświatą zmętniałe soczewki oczu. Stał na równych nogach dziarsko, bez pomocy kostura, jakby przez noc ktoś nagle zdjął mu z ramion ciężar przeżytych lat. Czuł jak poranny wiatr muska jego brodę i dotyka twarzy. Zaciągnął się głęboko rześkim powietrzem i głośno rzekł:
-Trzeba iść.
Śpiący budzili się kolejno, nie wiedząc, czy to sen czy jawa… Człowiek w wilczej skórze pierwszy poderwał się z ziemi. Zawsze był pierwszy na jego głos, zawsze posłuszny jego słowom. Słowom, które słyszał je, odkąd sięgał pamięcią. Od tego strasznego dnia, kiedy to mężczyźni w jelenich skórach przynieśli do szałasu pokrwawione ciało ojca, z piersią rozszarpaną wilczymi pazurami i okryte jeszcze ciepłą skóra zabitego wilka. Pamiętał wyraźnie płacz matki, zawodzenie żałobnego orszaku, trzask płonącego stosu i martwą ciszę podczas powrotu do wioski. To wtedy-razem z innymi- ujrzał go po raz pierwszy. Siedział pośrodku opustoszałej osady w białej szacie, z białym psem u stóp, podpierając się drewnianym kosturem, Obcy patrzył nieruchomymi oczami i coś mamrotał niezrozumiale. Początkowo wzięli go za Niemego. Litościwa kobieta dała mu kawałek kołacza, jakich wiele przygotowano na stypę-niech się posilili -ten żebrak, przybłęda; szalony, może chory? Starszyzna otoczyła siedzącego, chcąc rozpytać-nim każą mu odejść- skąd on i po co przybył. A on śpiewał coraz głośniej, wyraźniej, w ich języku, pradawną pieśń o ziemi, słońcu i niebie, miesiącu, ludziach, bogach, bohaterach. Słuchali urzeczeni. A gdy skończył upadli na twarze a starsi rzekli
-Ojcze! Bądź pozdrowiony w naszych skromnych progach!
Od tego dnia został z nimi. Stał się ojcem i nauczycielem małego sieroty. Spędzał z nim każdy dzień. To on- gdy przyszedł czas – obciął nożycami do strzyży owiec jego dziecinne włosy i cisnął do ogniska. To on obarczył kilkunastoletnie ramiona wliczą skórą, obciążył świeżo podstrzyżony kark naszyjnikiem błyszczących kłów i włożył z dłoń ojcowską włócznię . Od tego dnia to starszyzna pierwsza chyliła przed chłopcem swe siwe głowy. A starzec uczył go jak władać dzidą, i słowem, kiedy milczeć, a kiedy czynić. Doradzał każdej wiosny, gdzie trawa będzie najsoczystsza i w którą stronę pasterze mają pognać stada na wypas. Sformował z wybranych mężów i młodzieńców bitną drużynę uzbrojonych wojów, która tak dobrze strzegła wioskę, że nikt nie ośmielał się ich niepokoić. Człek ani zwierz. Ustały najazdy Niemych. Pokonani uciekli hen hen, tak daleko, że słuch o nich zaginął. Dzięki jego mądrym radom młody władca rządził sprawiedliwie Licha wioska i nędzne szałasy zmieniły się w osadę solidną, ludną i zgodną: starzec doradził, aby postawić domostwa najliczniejszego rodu Rutenów przy wschodniej bramie osady, z dala od krewkich Polachów, którym kazał strzec bramy zachodniej. Skłóconych Chwatów i Serbnych usadowił przy północnej i przy południowej bramie. A w środkowym okręgu posadzono spokojnych Ciechów, Slawów i Weltów.
Dlatego teraz Wilczoskóry nie spytał
-Dokąd iść, ojcze?
-Nie zastanawiał się, dlaczego mieliby opuścić ziemię, która od zawsze była im matka i domem. Wiedział, że starzec dostrzegł swymi niewidzącymi oczami coś ważnego: nadchodzącą suszę, głód, szarańczę, morowe powietrze, powrót Niemych? Tymczasem ten wyciągnął ręce ku wschodzącemu słońcu i upadł na kolana. Wilczoskóry a za nim cały lud posłusznie uczynili to samo. A starzec zakrzyknął
-Już czas!
i opadł twarzą do ziemi nieruchomiejąc w pokłonie przed wznoszącą się złotą kulą.Leżeli w ciszy Na twarzach czuli chód wilgotnej gleby, a na plecach ciepło słońca. Po dłuższej chwili ciszę rozdarł żałosny skowyt. Mężczyzna w skórze wilka uniósł głowę. Biały pies lizał dłonie i twarz postaci w białych szatach. Zerwał się i podbiegł prędko Milcząca kobieta -przybyła nie wiedzieć skąd-już stała obok nieruchomego ciała, kręcąc w milczeniu głową. Wilczoskóry krzyknął zduszonym głosem
-Ojcze!
-Ojcze! -zakrzyknął za nim lud. Ciszę poranka wypełnił płacz, wydobywający się z setek ust.
Lecz on nie płakał. Wiedział co ma robić. Starzec udzielił mu za życia szczegółowych wskazówek. przygotowując go na ten nieuchronny moment. Skinął władczo na mężczyzn w jelenich skórach, aby ci posadzili sztywniejące ciało na wydobytym z wygasłego ogniska płaskim kamieniu. W lewą dłoń włożono drewniany kostur. Milcząca namaściła powieki, usta, uszy i skronie zmarłego. Następnie gwałtownie wbił ostrze dzidy w kudłate ciało, płaszczące się u martwych stóp. Pies zadrgał, zacharczał i znieruchomiał a brązowa ziemia zmieszała się z ciemną posoką. Człowiek wydobył zakrwawiony oszczep z nieruchomego ciała zwierzęcia i wskazał nim wioskę, powtarzając ostatni rozkaz starca:
-Trzeba iść!
Ruszyli posłusznie w dół, szybko jakby rodzinna ziemia zaczęła nagle parzyć ich w stopy niczym żar z ogniska. W pośpiechu otwierali na oścież drzwi szałasów, wiązali w małe tobołki niezbędny dobytek, objuczając pakunkami końskie grzbiety. Następnie formowali orszak, zmierzający na opuszczony rankiem pagórek, z którego patrzyła niewidzącymi oczami postać Starca w białej szacie. Wstępowali kolejno, dom po domu, ród po rodzie. Kłaniali się nisko martwemu, składali siedzącemu dary, niezbędne w długiej drodze i w nowym świecie, do którego wyruszył: metalowe noże, pierścienie i bransolety, wianki suszonych grzybów, pęczki makówek i ziół. Skrapiali martwe stopy krwią zarzynanego ptactwa, oraz jagniąt i cieląt-za słabych, aby wytrzymały nadchodzący marsz. A potem piekli ich kruche mięso w rozpalonym na nowo ognisku. Posilali się szybko, po czym odchodzili, robiąc miejsce następnym. Na odchodne rzucali jeszcze na ciało siedzącego garść ziemi.
Ściemniało się, gdy odeszli ostatni żałobnicy. A tam, gdzie jeszcze wczoraj płonęło ognisko, piekły się kołaczem, gdzie tańczono, śpiewano i słuchano opowieści- piętrzyła się góra wyższa od konnego jeźdźca. Wilczoskóry ostatni rzucił grudę na kurhan. Spoglądał z wysokości wzgórza na wyludnioną wioskę, na pasterzy z biczami w dłoniach otwierajacych drewniane zagrody, z których wypływały strumyki krowich, kozich i owczych grzbietów, łączące się następnie w rzekę, rwącą , wartkim nurtem ku umierającemu słońcu. Skinął na jelenioskórych towarzyszy. Ci wyciągnęli z ogniska niedopalone głownie i zawrócili do osady Wkrótce znad opustoszałych domostw zaczęły wzbijać się płomienie i kłęby dymu. Zza pożogi wynurzył się miesiąc. Jego popielaty blask i krwawa poświata oświetlała oddalający się pochód. Na zachód! Do domu umierającego słońca, ziemi płynącej mlekiem i miodem, do lasów pełnych zwierzyny, rzek pełnych ryb i krainy świętego ptaka. Ziemia drżała od uderzeń tysięcy kopyt, racic i stóp.
I szli cała noc.
*
„Słowianie.
Różnie nazywano nas na przestrzeni dziejów, Skrawenami, Antami, Wenedami. Mieszkaliśmy w osadach i wspólnotach plemiennych, mówiliśmy podobnymi językami, rozumiejąc się nawzajem i nazywając naszych zachodnich sąsiadów Niemcami, ponieważ ich język był dla nas niezrozumiały, niemy. Wierzyliśmy w tych samych bogów którzy, objawiali się nam w działaniu ładu natury i cyklach pór roku. Nie staraliśmy się narzucać naszej wiary innym, w przeciwieństwie do tych którzy swoją wiarę przynieśli do nas na ostrzach mieczy, kłębach ognia i dymu. Bano się nas, ponieważ byliśmy silni i starano się nas podzielić historią, polityką żebyśmy byli słabsi. Chcieli nam zabrać naszą kulturę, ponieważ była w niej harmonia i mądrość i w zamian dać nam obcą, żebyśmy byli głupsi. Naszym wojom nie było równych siłą i odwagą, a naszym kobietom urodą i charakterem, wszystko to, nie zmieniło się po dziś dzień.”